„Hamlet” w sosie własnym. O spektaklu w krakowskim Teatrze STU
Niewielkie nadzieje wiązałam z „Hamletem” w Teatrze STU. A tu… zaskoczenie. Dostałam bowiem szekspirowskie danie najwyższej klasy, perłę w mule miernych i nieciekawych interpretacji, które silą się na abstrakcję, nie dostrzegając, jak bardzo gubią Szekspirowskie strofy. Młody zespół wspierany przez doświadczonych kolegów dokonuje cudów, pozwalając myśleć, że krakowski teatr nie umarł, a nawet ma się całkiem dobrze.
Już od jakiegoś czasu szukałam w teatrze prawdziwego Szekspira. Osadzonego w kostiumie, w epoce, w świecie, który tylko pozornie przeminął, a tak naprawdę zębami i pazurami trzyma się naszej codzienności. Zagranego z odpowiednią dozą aktorskiego kunsztu, ale nie z nadmierną estymą, która czasem przytrafia się interpretatorom angielskiego Mistrza. Poszukiwania krakowskiego Szekspira trwały już długo – od samotnego na scenie Makbeta Krzyżowskiego, przez Leara Saniternika (w obecnym sezonie w tej roli Daniel Olbrychski), aż po szekspirowskie wyjątki Seweryna. Wcześniej było ich również wielu – w ostatnich latach krakowski Teatr Słowackiego bawił publiczność „Straconymi zachodami miłości”, a gdy poniosło mnie do Warszawy, rozczarowałam się „Otellem” (z tytułową rolą tak cenionego przeze mnie Jerzego Radziwiłowicza). O ile w większości przypadków kreacje postaci męskich generalnie dały się jeszcze obronić, o tyle szekspirowskich niewiast z okruchem choćby talentu ze świecą szukać.
Młody książę duński (w tej roli doskonały Krzysztof Kwiatkowski) w spektaklu Krzysztofa Jasińskiego wspina się na wyżyny szekspirowskiej wyobraźni, bez najmniejszego wysiłku odgrywając ból, żal, zadziwienie, zauroczenie, udawane szaleństwo. Na oczach widzów zmienia się ze ślącego drobiazgi pannie i bawiącego się z przyjaciółmi podrostka w dojrzałego mężczyznę, który targany wątpliwościami i nader skrajnymi emocjami tka intrygę mającą odkryć prawdę. Doskonały jest przy tym Kwiatkowski zarówno w chwili, gdy przychodzi mu odesłać pannę do klasztoru, jak i wówczas, gdy nad jej grobem wykrzykuje swą miłość. Z niemniejszym kunsztem radzi sobie, gdy przychodzi do rozmowy z pijaną swymi wyrzutami sumienia matką, gdy wraz z aktorami rozgrywa spektakl, gdy gładzi czaszkę „biednego Yorika” (być może jedynego, co objąłby całą tragedię), gdy w słynnym monologu pyta o sens, a w końcu gdy umiera w ramionach skały przyjaźni, trzeźwo patrzącego na świat Horacego (tu ciekawy Michał Meyer). Hamlet-Kwiatkowski porywa widzów w głąb swego świata, nie pozwalając im oderwać wzroku od sceny.
Czym jednak Hamlet bez nieszczęsnej Ofelii? Obsadzona w tej roli Dorota Kuduk dorównuje swemu scenicznemu partnerowi, z naiwnego, zakochanego dziewczęcia przechodząc w sterowany przez pazernego na władzę ojca chłód, by w końcu popaść w jakże sugestywnie zagrany obłęd, który widzów częstuje bratkami, orlikami i rutą. By wreszcie z ciekawością w oku przyjrzeć się toni mającej pochłonąć jej młode życie, które psotnie spadając w wodę, ochlapie najbliższych widzów.
Pośród innych postaci nader przekonujący jest Andrzej Róg w roli Poloniusza; Grabarze również dostarczają publiczności nie lada uciechy. Jest jednak i ciemniejsza strona spektaklu – królewska para. W oglądanej przeze mnie obsadzie Gertruda miota się po scenie upojona nadmierną ilością alkoholu, wije się niczym w przedśmiertnej gorączce, a może w delirium, co pożenione z wyrzutami sumienia ma nie pozwalać jej spokojnie zasnąć. Obsadzona w tej roli Beata Rybotycka mogłaby raczej rozważyć grywanie innych szekspirowskich niewiast, powszechnie kojarzonych w buchającą z kotła parą, ropuchami i skrzydełkami nietoperzy. Od biedy mógłby być jeszcze musical, najlepiej z rolą sennej mary Tewiego Mleczarza, Frumesore, zmarłej żony rzeźnika Lejzera Wolffa. W swej aktorskiej biedzie Rybotycka ma jednak niestety równego sobie partnera, Gzyla w roli Klaudiusza. Widzowi aż chce się krzyczeć, że Klaudiusz jednak nie był zapijaczonym kretynem, który boi się własnego cienia, a nawet na własne życie myśli się targnąć w sposób wielce nieautentyczny. Aż żal, że występujący w tej roli (w kolejnej wersji obsady) Radosław Krzyżowski oglądał spektakl z widowni. Do ostatniej chwili tliła się we mnie iskierka nadziei, że Szekspir zagrzmi i będą musieli się zamienić.
Na szczęście ta upiorna parka nie psuje wrażenia doskonale wyreżyserowanego i zagranego spektaklu. I nawet ich końcowy triumf (czyż to nie odtwórca roli Hamleta powinien kłaniać się jako ostatni?) nie odbierze Krzysztofowi Kwiatkowskiemu i Dorocie Kuduk burzy oklasków. Podobne brawa należą się i reszcie młodych (Rosencrantz – Marcin Zacharzewski, Guildenstern – Amin Bensalem czy Fortynbras – Wojciech Trela), w znakomitej większości (jak donoszą szepty licealistek z foyer) znanych z seriali aktorów. Widać chałtura nie psuje, a kreacja w takiej czy innej telewizyjnej nowelce nie musi oznaczać roztrwonienia talentu. Całości towarzyszy muzyka Janusza Grzywacza i doskonała wręcz, w pełni wykorzystująca możliwości Sceny STU scenografia Macieje Rybickiego. Spektakl zatem fantastyczny, taki, że nawet pomykające pod nogami aktorów szczury (co zamiast rodzimych myszy króla i królową zjadły) nie chcą zbyt pospiesznie opuszczać sceny.
Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 162 (7/2012) z 14 lutego 2012 r.